![]() |
![]() |
|
Powrót | ||
|
Szkoły z internatem dla Indian czyli o
kolonizacji i dekolonizacji umysłów Ostatni numer „Tawacinu” (81, wiosna 2008) tematycznie poświęcony został szkołom z internatem dla Indian. Znajdujemy w nim nie pozostawiające złudzeń dokumenty amerykańskie dotyczące indiańskiego szkolnictwa, przejmujące świadectwo jednego z pensjonariuszy tych szkół, artykuł relacjonujący „straszliwe fakty” o szkołach z internatem w Kanadzie. Jednym słowem zestaw mocnych i ciekawych tekstów o „cywilizowaniu” Indian, od jakich „Tawacin” zdążył czytelników odzwyczaić. Nieco zdziwiona, ale pełna uznania, zabrałam się za słowo wprowadzające redaktora naczelnego kwartalnika[1] i tu mój entuzjazm opadł całkowicie, odnalazłam bowiem dobrze znany ton programowej linii „Tawacinu”, sprowadzający się do usprawiedliwiania poczynań białych zdobywców. Redaktor naczelny odważył się na publikację artykułów obnażających fizyczne i psychiczne maltretowanie Indian, ale uznał, że nie może czytelnika pozostawić bez stosownych wyjaśnień, ten bowiem gotów pozwolić sobie na nieostrożny krytycyzm i niepotrzebne oskarżenia. Mamy więc wyjaśnienia.
Szkoły
z internatem, owszem, przysporzyły Indianom sporo cierpień, ale
wypływały ze szlachetnych celów, a wysiłki ich twórców
nacechowane były dużym humanizmem. Działo się niekiedy źle,
ale chciano dobrze, jeśli stworzono piekło to wybrukowane
dobrymi intencjami. Twórców tych szkół osądzać nie można,
gdyż uwarunkowani byli ówczesną kondycją Zachodu i sposobem myślenia
o świecie. Inaczej mówiąc, dawnym przyjaciołom Indian i
ludziom „jawnie powołanym do realizowania ideału
demokracji” nie przyszło do głowy, że tubylcy mogą mieć
prawo do własnego języka, własnej kultury, do samostanowienia i
że w ogóle mogą mieć jakieś prawa. Argument o błogiej
niewiedzy przytaczany jest często na usprawiedliwienie nie tylko
wynaradawiania tubylców, ale i nieprzebranych masakr na
antypodach i w Europie: jedni nie wiedzieli, że Murzyn jest człowiekiem,
innym nie przyszło do głowy, że zabijanie Indian może być
karalne. Podobnie, kto mógł przypuścić, że zwykłe upokarzanie, prześladowanie,
bicie i poniżanie Żydów może doprowadzić do komór
gazowych? Wobec tego braku wyobraźni trudno
uwierzyć, że ludziom Zachodu znane było pojęcie moralności i
sumienia, a poniektórym pojęcie praw człowieka. Problem w tym,
że te pojęcia wietrzeją, gdy w grę zaczynają wchodzić
interesy ekonomiczne, ideologie, a wraz z nimi logika zwycięzcy.
„Tawacin” zdaje się być konsekwentnym
wyznawcą prawa silniejszego. Przybysze z Europy „zajęli cały
kontynent” (doceniamy eufemizm), byli więc uprawnieni do
wprowadzenia własnych porządków. W samym fakcie „zajęcia” Ameryki
nie ma nic nagannego. „Na całym świecie człowiek musiał walczyć o
przetrwanie. Jedna
cywilizacja powstawała na gruzach innej cywilizacji. Jeden lud
zajmował łowiska i dobytek innego ludu. Tak się działo od początku
świata i tak dzieje się dzisiaj”[2].
Ewentualne ofiary trzeba więc potraktować jako nieuniknione
koszty uprawnionego podboju. Z ofiarami zresztą nie należy
przesadzać. Antropologowie z Poznania jasno wyłożyli nam, że
wyniszczenie amerykańskich Indian było sprawą niezamierzonych
chorób, a mowa o ludobójstwie jest ze strony tubylców próbą
wyciągnięcia od rządu pieniędzy[3].
Jeśli po zajęciu kontynentu doszło do narzucenia tym, których
nie wybiły choroby, nowych wartości i nowego sposobu życia, to
dlatego, że chciano „włączyć ich do społeczeństwa i
nadać im pełne obywatelstwo” Stanów Zjednoczonych. Brzmi
to bardzo obiecująco, szczególnie dziś, gdy ludziom odmawia się
prawa wjazdu do Stanów bez wizy. Działania cywilizatorów
cechował więc duży humanizm. O wiele prościej — mówi
Redaktor naczelny — „było wybić wszystkich dzikich i
raz na zawsze skończyć z problemem indiańskim”, a tego
przecież nie uczyniono. Historia podboju przedstawiona przez
„Tawacin” jest budującą ilustracją humanizmu i
dobrej woli białych chrześcijan. Pod podobną interpretacją
kolonizacji Ameryki mało kto by się dziś podpisał, trudno więc
nie zastanowić się nad prawdziwymi intencjami kwartalnika.
Mówiąc o motywach założycieli szkół w
celu asymilacji Indian, Redaktor naczelny zapewnia nas, że ludziom
tym nie chodziło o przysporzenie Indianom dodatkowych cierpień.
Jest to zapewnienie na wyrost, gdyż nikt chyba nie wątpi, że,
pomijając przypadki perwersji, mało kto krzywdzi ludzi z czystej
chęci krzywdzenia. Literatura pokazała nam dobitnie, że ludzie
czyniący zło dla samego zła nie wytrzymują tego psychicznie i albo
wariują, albo sięgają dna i odbijają się w cudownej odnowie moralnej. Psychiczną
odporność wobec czynów uznanych za moralnie naganne — mówi
Aleksander Sołżenicyn, a psychologowie mu przytakują — można
uzyskać tylko wtedy, gdy się te czyny usprawiedliwi[4].
Innymi słowy, by ludzie uczciwi, dobrzy obywatele, kochający mężowie
i ojcowie rodzin mogli dopuścić się zbrodni, trzeba ich
przekonać, że to co robią nie jest złe, ale dobre. A temu służą
ideologie. Historia pokazała, że podziwu godny opór wobec
ideologicznej indoktrynacji i faszerowania mózgów wygodnymi
prawdami, mogą dać tylko ludzie o bardzo silnym kośćcu
moralnym. Tacy ludzie istnieli i istnieją, za ów kościec
moralny często słono płacą, ale to ich postawa nacechowana
jest uczciwością i humanizmem.
Twórcą
szkół z internatem był niejaki Richard H. Pratt, amerykański
oficer, były uczestnik wojen z Indianami. Pod dowództwem Custera
brał udział w masakrze Czejenów w 1868 r. oraz w kampanii przeciw
Indianom Kiowa. Po zakończeniu wojen odkrył w sobie powołanie
pedagoga i obarczył się misją edukowania „przeklętej
rasy”. Obwołał się ni mniej, ni więcej, jak „Mojżeszem
czerwonego człowieka” i zdaje się, że wpływ Biblii na
Pratta na tym się skończył. To nowe powołanie objawiło mu
się, gdy na początku lat 70. pracował jako strażnik w więzieniu
dla Indian i nauczał Komanczów, Kiowa i Siuksów podstaw języka
angielskiego. W 1878 roku otworzył w Wirginii pierwszą szkołę
z internatem dla Indian przysłanych z Południowego Zachodu.
Oddalenie Indian od rodzinnej ziemi wydało mu się odtąd
warunkiem koniecznym, by ci mogli odnieść sukces na drodze
cywilizacji. Pratt napisał: „Edukowanie Indian [w
rezerwatach] jest uniemożliwiane, unicestwiane przez wykolejone i
demoralizujące środowisko. Natomiast w internatach z dala od
rezerwatu dzieci stają się zakładnikami gwarantującymi
dobre sprawowanie rodziców”[5].
Daleko jesteśmy od humanistycznych pobudek, jakie redaktor
naczelny „Tawacinu” pragnie Prattowi przypisać. Ciekawe, że wielu
oficerów uczestniczących w masakrach Indian, po zakończonych
wojnach odkryło w sobie prawdziwą przyjaźń do pokonanych. Jednym z
nich był generał Crook. Zdeklarowany łowca Apaczów, nieprzejednany
przeciwnik rezerwatu Chiricahua gwarantującego Apaczom jaką taką
możliwość stanowienia o sobie i zachowania godności, stał się ich
przyjacielem, gdy ci zostali pokonani, rozbici, deportowani i wzięci pod but. Przyjaźń
do Indianina na zasadach równości i partnerstwa była absolutnie
wykluczona, pojawiała się natomiast, gdy stawała się
paternalizmem, opiekuńczością, protekcjonalnością, jednym słowem,
gdy mocno podkreślała hierarchię ras i ról społecznych. W
„przyjaźni” do Indian, istot pod każdym względem niższych
i gorszych, zdobywcy mogli podziwiać swą wielkoduszność, a także
kulturową doskonałość. To przekonanie o wielkoduszności było
im zresztą potrzebne, by zatrzeć złe wrażenie, jakie zostawić
mogły w zakamarkach świadomości masakry podboju. Tak zwana „polityka pokoju” wobec Indian sprowadzająca się do ich przymusowej asymilacji, nie może być odczytywana w kategoriach humanizmu. Wpisywała się bowiem w globalną politykę podboju i kolonizacji kontynentu. „Polityka pokoju” była logicznym następstwem wojen i kontynuowała dzieło zniszczenia. Dla wielu była po prostu tańsza i ekonomicznie bardziej opłacalna niż prowadzenie wojny. Wcześniej politykę „niszczenia przez pokój” praktykowali wobec Indian Hiszpanie, których budżet nie wytrzymywał finansowania silnej armii. Również w Stanach Zjednoczonych unicestwianie indiańskości na drodze przymusowej asymilacji było przedsięwzięciem bardziej opłacalnym: szkoły z internatem dla Indian utrzymywane były z pieniędzy uzyskiwanych ze sprzedaży indiańskich ziem. Proces „cywilizowania,” — mówi Luther Standing Bear — który jest zaprzeczeniem cywilizacji, odbywał się „zabijając nas przy okazji”[6].
Bez
względu na stosowane metody, kolonizacja nie ma nic wspólnego z
humanizmem. Opiera się bowiem na prawie silniejszego i na
przekonaniu o immanentnej niższości kolonizowanych ludów.
Polityka, którą określamy eufemistycznie jako „niezgodę
na to, by Indianie byli sobą”, „niezgodę na prawo do
inności” wypływa bezpośrednio z uznania niższości
Innego, innymi słowy z rasizmu. Rasistowskie przekonanie o niższości
Indian jest bazą cytowanych przez „Tawacin”
oficjalnych tekstów dotyczących szkolnictwa i przyświeca całej
„misji cywilizacyjnej” w Ameryce. „Jest
oczywiste, że Indianie jako tacy znajdują się znacznie poniżej
białych mieszkańców tego kraju pod względem ogólnej
inteligencji i stylu życia”. Biała rasa przedstawiona jest
w tych tekstach jako model do naśladowania. Wzorując się na
modelowej rasie, Indianie mają szansę wydźwignąć się z
upodlenia, lenistwa, bierności i niemoralności. Punkt po punkcie
teksty wymieniają sposoby kulturowego i psychicznego zniewolenia
tubylców. Wyrażona w nich pogarda, protekcjonalność,
przekonanie o braku inteligencji i zdolności Indian oraz jawne
samouwielbienie autorów są trudne do zniesienia. Urzędowa suchość
tych sprawozdań przekreślających jednym zdaniem tysiącletnie
bogactwo i mądrość tubylczych kultur, wiedzę i wyobraźnię
zawartą w podaniach i sposobie myślenia, poetyckość języków,
których zniszczenia „nic nie usprawiedliwia”[7],
porażają. Co może odczuwać Indianin czytający dziś podobne
teksty? Sherman Alexie wyraził to niezwykle sugestywnie, mówiąc,
że dla Indian studiowanie historii Ameryki jest sportem
ekstremalnym, którego wielu nie jest w stanie psychicznie
wytrzymać. „Może wszyscy indiańscy bezdomni dotknięci
szaleństwem – ironizuje z goryczą - byli niegdyś
studentami, którym zbyt długo mówiono o „Objawionym
Przeznaczeniu”[8].
Bo jest od czego oszaleć.
Kolonizowanie
Ameryki oparte było na tych samych przesłankach co kolonizowanie
przez Europejczyków pozostałych kontynentów. Miało na celu
grabież ziem i bogactw oraz podporządkowanie sobie tubylczej
ludności. Zakładało prawo do podboju i likwidowania ludów
opierających się inwazji. Nawet jeśli podboje nie przewidywały
ostatecznej eksterminacji tubylców, stanowią długą listę
przykładów ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości
(kolonizacja Ameryki zabrała 85 % jej mieszkańców, kolonizacja
samego Konga, przedstawiana jako filantropijna i humanistyczna
inicjatywa „jednego z najszlachetniejszych suwerenów świata”,
króla Belgów, kosztowała 10 milionów ofiar). Zafałszowanie
kolonizacyjnego przedsięwzięcia tkwi w tym, że przedstawiano je
jako misję chrześcijańską, cywilizacyjną, a więc
humanistyczną. Misja ta opierała się na przekonaniu o
absolutnej wyższości rasy białej, na którą spadał obowiązek
wyprowadzenia ludów z barbarzyństwa i ciemnoty. Doszło do
wygodnego odwrócenia pojęć. Dzięki misji cywilizacyjnej
ograbianie tubylców stawało się ich obdarowywaniem, zniewalanie
wyzwalaniem, z napastników kolonizatorzy stawali się dobroczyńcami.
Przynajmniej we własnych oczach.
Na podbitych ziemiach wojskowych
zastępowali urzędnicy, misjonarze, wszelkiej maści pedagodzy pełni
paternalistycznej „przyjaźni”, jaką można żywić do istot
niepełnych i ułomnych. I kontynuowali dzieło zniszczenia. Postawa
wobec „niższego”, nacechowana pogardą i implikująca dominację,
przenikała stopniowo do zwyczajów ludzi Zachodu. W krajach
chrześcijańskich, odwołujących się do humanizmu, głoszących prawa
człowieka i zasady demokracji, powstało zupełnie niewiarygodne
zjawisko, jakim były, zapoczątkowane w drugiej połowie XIX wieku i
trwające do lat 30. wieku XX, wystawy kolonialne, etnograficzne
ekspozycje i przeróżne wioski Negrów. Organizowano je we
wszystkich niemal stolicach i wielkich miastach Europy i Ameryki
(również w Warszawie). Były to tzw. „ludzkie zoo”, gdzie za
ogrodzeniem wystawiano, wraz ze zwierzętami, przywiezionych z
podbitych krajów egzotycznych tubylców ku uciesze gawiedzi. Te etnograficzne wystawy cieszyły się ogromnym
powodzeniem, sprzedano miliony biletów, a ich celem było m. in.
pokazanie „naturalnej niższości” przywiezionych
ludzi. Reklamowano je, kładąc nacisk na sensacyjność, dzikość
i monstrualność „okazów”: „Australijscy
kanibale, samce i samice. Ostatnia kolonia tej dzikiej rasy,
osobliwa, szpetna, najbardziej brutalna z żyjących w stanie
dzikości. Najniższy stan ludzkości”. Ludzi pokazywano w
dekoracjach odtwarzających ich naturalne środowisko, kazano im
zajmować się codziennymi pracami, organizowano też
przedstawienia, podczas których przywiezieni nieszczęśnicy
odgrywali to, co im się wydarzyło naprawdę, czyli klęskę własnych
trup wobec sił Białych. Reakcje zwiedzających były adekwatne:
niedowierzanie, skryta fascynacja nagimi ciałami, które
cywilizacja pruderyjnie okryła, śmiechy i naigrywania. Czasem
rzucano im łakocie albo zabawki. Będąc wymowną ilustracją
oficjalnych teorii o nierówności ras, ekspozycje kolonialne
przyczyniły się walnie do konstruowania rasistowskich przesądów
na temat kolonizowanych ludów i formowały świadomość
Europejczyków. Sposób myślenia o Innym, zrodzony pod wpływem
tych przedstawień, przetrwał w naszych głowach prawdopodobnie do
dziś. Egzotyczne widowiska legitymizujące język polityki zostały
podparte autorytetem nauki. Powstawały teorie naukowe udowadniające
naturalną wyższość rasy białej, towarzystwa antropologiczne
łaskawym okiem patrzyły na wystawy (zobaczyć to poznać) i
prowadziły badania na przywiezionych osobnikach. Oczywiście, o
kulturze pokazywanych ludów wystawy nie mówiły nic. Kładły
nacisk na spektakularną stronę widowiska. Ludzi ubierano w
fantazyjne stroje albo ich rozbierano, by nadać im jak najbardziej
egzotyczny wygląd. Może to właśnie dzięki spektaklom Buffalo
Billa, które dzięki obecności Indian w pióropuszach wzbudzały
niezwykłą sensację, Europejczycy nabrali przekonania, że wszyscy
Indianie stroili się w pióra... Wyreżyserowanie
niższości pozaeuropejskich ludów miało przekonać opinię
publiczną o absolutnej konieczności ich cywilizowania i
usprawiedliwiało politykę kolonizacji. Z tego względu z
czasem, obok wiosek malowniczych dzikusów, umieszczano drewnianą
szkołę, a obok niej murzyńskie dzieci w jednakowych
mundurkach, gładko uczesane, w towarzystwie księdza bądź
pastora. Na zasadzie kontrastu, który nie wymagał komentarza,
wykazywano sukcesy misji cywilizacyjnej. Pokazywano jednocześnie,
że mieszkańcy dalekich ziem, choć gorsi i zacofani, dają się
oswoić i ucywilizować. Tubylec pozostawał istotą niższą, ale
stawał się udomowiony, co uspokajało sumienia i uzasadniało
posłannictwo[9].
Podobne wystawy urządzano również w Stanach Zjednoczonych.
Stanowiły lukratywny biznes, dostarczały rozrywki i
usprawiedliwiały cywilizacyjne przedsięwzięcie, z tą różnicą, że
dzikich nie trzeba było przywozić z dalekich krajów, choć to też
robiono. Czasami nie trzeba było niczego aranżować. Gdy więźniów
apackich umieszczono w opuszczonych, zniszczonych budynkach Fortu
Pickens na Florydzie, pierwszymi gośćmi, którzy przybyli ich
zobaczyć, nie byli ich bliscy, lecz turyści ściągnięci przez
przedsiębiorczych spryciarzy próbujących wykorzystać fascynację,
jaką wśród obywateli wywoływali osławieni „dzicy
Apacze”. Dzikich (w tym Geronima, Naiche, Mangasa) można było
oglądać po wykupieniu biletu-przepustki. Wartość handlowa
Geronima i Apaczów często była wykorzystywana podczas wystaw i
parad, podobnie jak wartość handlowa Siuksów i Sitting Bulla.
Żądni sensacji mieszkańcy skolonizowanych terenów uwielbiali
spektakle o Dzikim Zachodzie. Cyrk Buffalo Billa robił furorę. A
takich cyrków było sporo. Geronima reklamowano mniej więcej tak
jak w Paryżu australijskich „kanibali”:
„Posiada, jak wam wiadomo, od osiemdziesięciu pięciu do
stu skalpów Białych, a także kamizelkę zrobioną z włosów
Białych, których własnoręcznie zabił”. Chodziło o
podkreślenie monstrualności dzikich Indian, w której odbiłaby
się normalność zwiedzających. Obok tych czysto komercyjnych
spektakli, organizowano wystawy i parady oficjalne. Podczas
wystawy w St. Louis w 1904 roku Apaczów zgromadzono w apackiej
wiosce, jednej z wielu „prymitywnych wiosek”
wystawy. Budynek przedzielony był na pół. Z jednej strony
budynku, nieopodal kobiet Pueblo rozgniatających kukurydzę i mężczyzn
Pueblo lepiących garnki, Geronimo wyrabiał strzały i łuki, które
potem sprzedawał. Był to obraz „sprzed”. Z drugiej
strony budynku widać było obraz „po”, czyli modelową
szkołę z modelowymi uczniami świadczącymi o dobroczynnym wpływie
wychowania Białych. Z myślą o podobnym kontraście zestawiano
zdjęcia młodych Indian przywiezionych do Carlisle, potarganych,
w zmiętych ubraniach, sfotografowanych prawdopodobnie po długiej
podróży pociągiem, i tych samych dziewcząt i chłopców po
roku, czyściutkich, z włosami obciętymi, bądź starannie upiętymi,
w pięknych mundurkach spod igły. Zdjęcia starczały za
komentarz, reszta była milczeniem. Na wystawie w St. Louis, oprócz
licznych plemion indiańskich, pokazano egzotyczne ludy z różnych
stron świata, między innymi Igorotów z Filipin. Geronimo, którego
oprowadzono po ekspozycji, w ciekawy sposób skomentował ich wygląd:
„Byli to mali ludzie o brunatnej skórze złapani przez armię
amerykańską na dalekich wyspach. Byli prawie nadzy i myślę, że
nie powinno się pozwolić, by przychodzili tak na wystawę”[10].
Ta uwaga Geronima jest na wagę złota. Znalazł się nareszcie
ktoś, kogo ta sytuacja żenowała! Półnadzy Igoroci wydali się
„dzikiemu Indianinowi” nie na miejscu pośród
ubranych po szyję zwiedzających. Apacki wojownik, przyzwyczajony
do nagości, gdy sytuacja tego wymagała, odczuł nagość tych
ludzi w tłumie widzów jako coś niestosownego, wyczuł sztuczność,
nienormalność sytuacji. Umknęła mu oczywiście intencja całego
przedstawienia: ubrany Igorot był nikomu niepotrzebny, gdyż nie
ilustrował „dzikiego Igorota” tak dobrze jak Igorot
nagi.
Te kolonialne wystawy przetrwały do lat 30. XX wieku. Zostały
zakazane nie ze względów humanitarnych, ale dlatego że zaczynały
kompromitować skuteczność misji cywilizacyjnej. Cóż warta jest
kolonizacja, skoro ciągle istnieją barbarzyńcy i kanibale! Wystawy
zniknęły, pamięć Europejczyków odrzuciła wspomnienie o nich. Ale
rasizm pozostał, pozostało poczucie wyższości i przyzwolenie na
rasistowskie traktowanie Innych zarówno na dalekich
ziemiach, jak w Europie i w Ameryce. Trudno nie zauważyć, że w
kontekście ludzkich zoo, teorii o nierówności ras, przekonania
o prawach, jakie daje dominacja, rasistowski język i upokarzanie
Żydów przez nazistów w latach 30. nie były niczym nowym ani
szokującym. Nie budziły też wielkiego protestu. Oczywiście, polityka kolonialna miała zawsze zagorzałych przeciwników, choć stanowili oni znikomą mniejszość. Istnieją dokumenty podkreślające zażenowanie i głęboką niezgodę na aranżowane widowiska. Protestowali pisarze i artyści, ludzie z ulicy, a także politycy. Rasistowskie teorie piętnował we Francji Emil Zola, André Breton i intelektualiści murzyńscy, Anténor Firmin, a później Aimé Césaire. Potępiano je również w Ameryce. Dlatego argument, że nie można osądzać ówczesnych ludzi, gdyż byli oni uwarunkowani kondycją kultury zachodniej, jest nie do przyjęcia. Nie wszyscy byli tak zaślepieni, jak nam się to wydaje. Polityka kolonizacyjna, związana z nią żądza zysku, rasizm i zwykła bezmyślność pociągnęły za sobą zbyt wiele cierpień, by ich nie obnażać.
W
1885 roku podczas debaty we francuskim parlamencie na temat
kolonialnej misji Francji jeden z posłów, Camille Pelletan,
wyraził swój sprzeciw: „Co to za cywilizacja, którą się
narzuca armatnimi kulami? Czyż nie jest inną formą barbarzyństwa?
Czyż owe niższe rasowo ludy nie mają takich praw jak wy? Czy
nie są gospodarzami na własnej ziemi? Idziecie do nich wbrew ich
woli. Dopuszczacie się na nich gwałtu, ale ich nie
cywilizujecie”. Deputowanemu odpowiedział Jules Ferry,
postać emblematyczna we Francji, człowiek uważany za twórcę
współczesnego szkolnictwa. To jemu Francja zawdzięcza niezwykle
cenione zasady: świeckość, bezpłatność i obowiązek kształcenia,
a także wolność zgromadzeń i prasy oraz wolność związkową.
Jules Ferry powiedział: „Panowie, poruszyć muszę stronę
humanitarną, cywilizacyjną tego problemu. I nie waham się
stwierdzić, że nie chodzi tu o politykę ani o historię, ale o
polityczną metafizykę [...]. I wzywam pana — niech mi pan
pozwoli rzucić sobie wyzwanie, szanowny kolego Pelletan —
do wyrażenia do końca swojej tezy o równości, wolności i
niepodległości ras niższych. Panowie, trzeba o tym mówić głośniej!
Trzeba mówić otwarcie, że rasy wyższe mają prawo do
decydowania o rasach niższych, powtarzam, rasy wyższe mają
prawo, dlatego że mają jednocześnie obowiązek. Obowiązek
cywilizowania ras niższych”. Wtedy głos zabrał deputowany
Jules Maigne, oświadczając, że jest mu wstyd, iż tego typu
wypowiedź mogła zostać wygłoszona w gmachu Zgromadzenia
Narodowego kraju, który ogłosił prawa człowieka i obywatela.
Na co Jules Ferry odparł, że Deklaracja Praw Człowieka najwyraźniej
nie została napisana dla Murzynów Afryki Równikowej. Do
dyskusji włączył się Georges Clemenceau, przyszły premier Francji, który powiedział m.
in.: "Nie mogę pojąć, że jednomyślnie nie powstaliśmy z
miejsc, by gwałtownie zaprotestować przeciwko tym słowom.
Nie, narody, które nazywacie wyższymi, nie mają żadnego prawa nad narodami niższymi.
[...] Nie próbujmy maskować przemocy obłudną nazwą
cywilizacji. Nie mówmy o prawie ani obowiązku. Podbój, który
pan zachwala, to ni mniej ni więcej jak wykorzystanie siły, jaką
daje cywilizacja naukowa, aby zawładnąć człowiekiem,
maltretować go, wydusić całą jego siłę w interesie rzekomego cywilizatora. To nie jest
prawo, lecz jego zaprzeczenie.
Mówić przy okazji o cywilizacji, to do gwałtu dorzucać
hipokryzję" [11].
Przytaczam tę wymianę zdań, gdyż jest znacząca. Zwyciężyły
oczywiście idee wyrażone przez Jules'a
Ferry’ego. Europa kontynuowała triumfalny pochód po kontynentach pod sztandarem
cywilizacyjnej misji. Nie wszyscy jednak ulegli tej idei. Jeśli w
tamtym okresie mogły się znaleźć środowiska, które odrzucały
zasadzanie stosunków ludzkich na bazie rasistowskiej i
kwestionowały humanistyczny charakter misji zakładającej podbój,
tym bardziej nam nie wolno wpadać w sidła podobnych argumentów.
Jules Ferry nie opowiadał się za eksterminacją kolonizowanych
ludów, a jednak jego wypowiedź wydała się niektórym haniebna,
podważała bowiem demokratyczne zasady i proponowała mocno
redukującą interpretację Deklaracji Praw Człowieka i
Obywatela. Dzisiaj, dla państw
takich jak Francja, głoszących wolność, równość i
braterstwo, szczycących się tradycją demokracji, wykazanie
rozziewu między głoszonymi teoriami, a praktyką w okresie
budowania imperiów kolonialnych jest prawdą bardzo niewygodną.
Sprawa ma się podobnie ze Stanami Zjednoczonymi. Ideał
demokracji, do którego Amerykanie czują się powołani, okazał
się ułomny, jeśli ograniczał się do jednej kultury i jednej
rasy. Wygląda na to, że dla wielu Konstytucja Stanów
Zjednoczonych, podobnie jak Deklaracja Praw Człowieka i
Obywatela, nie została napisana dla ludzi kolorowych. W 1857 r. w
słynnej sprawie murzyńskiego niewolnika Dreda Scotta, który z
pomocą zwolenników abolicjonizmu walczył
o przyznanie sobie wolności, Sąd Najwyższy Stanów
Zjednoczonych orzekł co następuje: „Murzyni wykluczeni są ze
wspólnoty narodowej przez Konstytucję, gdyż są istotami niższymi i
podrzędnymi, podporządkowanymi rasie dominującej i będą podlegać
jej autorytetowi. Uważa się, że nie są włączeni, nigdy nie byli
włączeni i nigdy nie mieli być włączeni do Konstytucji pod
pojęciem „obywatela” i w rezultacie nie mogą rościć pretensji do
żadnego z praw i przywilejów Stanów Zjednoczonych”. Chociaż po
wygranej wojnie secesyjnej powyższa zasada została zniesiona
dzięki poprawce do konstytucji, to niebawem odżyła w rasistowskich
klauzulach, które obwarowały poprawkę. Przetrwała też w głowach
białych obywateli. W myśl tej zasady w 1896 roku Sąd Najwyższy
Stanów Zjednoczonych obronił konstytucyjność praw regulujących
segregację rasową. Niezgodność zasady segregacji z konstytucją
ogłoszono dopiero w 1954 roku, a oznaczało to zaledwie początek
długiej walki o uznanie praw zarówno dla Murzynów, jak i dla Indian[12].
Misja
edukacyjna wobec Indian zasadzała się na przekonaniu o ich
rasowej niższości. I to właśnie każe z ogromną ostrożnością
podchodzić do tekstów o ich kształceniu. Jeśli w okresie zakładania
szkół Indianom poza rezerwatami groziła śmierć, hipokryzją
jest założenie, iż sama edukacja mogła ich obronić przed
nienawiścią Białych. Nawet „ucywilizowany”,
przyuczony do zawodu Indianin pozostawał bowiem „przeklętą
rasą” i nie miał żadnych szans, by biali obywatele uznali
go za równego sobie, co długa historia odmawiania praw tubylcom
potwierdziła. Hasło „zabij Indianina, by ocalić człowieka”
jest rasistowską formułą zasadzoną na wewnętrznej sprzeczności:
nie można zanegować czyjegoś człowieczeństwa i myśleć, że
łatwo będzie można w świadomości dominujących to człowieczeństwo
odbudować. Kiedy wykłada się rasową niższość ludzi, tak
poniżeni ludzie stają się grupą niezwykle zagrożoną.
Przekonanie o niższości Indian musiało doprowadzić do ich
fizycznego i kulturowego wyniszczenia.
Luther
Standing Bear, lakocki pisarz, pisze w przytoczonym przez
„Tawacin” tekście o straconej okazji, zmarnowanej możliwości „wymieniania się językami i
ideami, rozwijania najlepszych cech wywodzących się z
niezliczonych doświadczeń setek i tysięcy lat życia na tym
kontynencie [...] Biali ludzie chcieli nas wiele nauczyć, ale i
my mogliśmy ich wiele nauczyć. Po to właściwie powinno się
zakładać szkoły.”[13]
Niewątpliwie. Byłaby to wymiana, o jakiej mogli marzyć
uczniowie Erazma i Thomasa More’a, prowadzona w najlepszej
tradycji humanizmu. A jeśli to było niemożliwe, to dlatego że
podbój i kolonizacja nie są przedsięwzięciem humanitarnym. „Czy to raczej nie my powinniśmy myśleć o
nich jak o poganach?” – słusznie zapytuje Luther
Standing Bear.
Uznanie
prawdy o podboju i kolonizacji jest konieczne, jeśli chcemy być
uczciwi wobec Indian i wobec siebie samych. Konieczne jest również
dlatego, że jeśli tej prawdy nie uznamy, nigdy nie wyrzucimy z
naszych głów przesądów, które przez całe wieki ludziom
Zachodu wpajano. „Jesteśmy spadkobiercami historii, w której
mowa o misji cywilizacyjnej odgrywała rolę zasadniczą. Naszym
zadaniem dzisiaj, tak praktycznym jak moralnym, jest dążenie do
tego, aby się od tego myślenia wyzwolić”[14]. Wszelkie
usprawiedliwianie misji cywilizacyjnej jest jej legitymizacją.
Usprawiedliwiając ją, wyrażamy nasze przekonanie o jej słuszności
i nasze dla niej poparcie. Przestajemy być wrażliwi na kłamliwą
retorykę dzisiejszych krzyżowców prowadzących w naszych
czasach kolejne „misje cywilizacyjne”. Ale przede
wszystkim nie jesteśmy uczciwi wobec Indian. Rosa Amelia
Plumelle-Uribe napisała: „Ofiarom zbrodni trudno pogodzić
się z tym, że cierpienie i niesprawiedliwość, które były ich
udziałem, nie zostały uznane. Brak tego uznania, do którego mają
pełne prawo, ma konsekwencje tym groźniejsze, że zbrodnie
przechodzą bez echa, a ich ofiary skonfrontowane są z milczeniem
równoznacznym z negacją. Ta sytuacja odbiera im nadzieję na
nawiązanie z otaczającym światem normalnych, opartych na
zdrowej bazie stosunków”[15].
Nie
trzeba być przyjacielem Indian, by dostrzec zasadność tego
stwierdzenia. Wystarczy niezgoda na poniżanie ludzi i
solidarność z ludźmi, których poniżono.
Zofia
Kozimor, kwiecień 2008.
Bibliografia
:
1.
Pascal
Blanchard, Nicolas Bancel, Sandrine Lemaire, La fracture
coloniale. La société française au prisme de l’héritage
colonial, Ed. La Découverte, Paryż 2005.
2 .
Nicolas Bancel, Pascal Blanchard, Sandrine Lemaire, Ces zoos
humains de la République coloniale. Des exhibitions racistes qui
fascinaient les Européens, Le Monde Diplomatique, Janvier
2001.
3. Rosa Amélia
Plumelle-Uribe, La férocité blanche, Génocides occultés de
1492 à nos jours, Albin Michel, Paryż 2001. 4. Jean-Louis Rieupeyrout, Histoire des Apaches, Albin Michel, Paryż 1987. [1] Marek Maciołek, Szkoły z internatem, Tawacin nr 1 [81] wiosna 2008. [2] M. Maciołek, Pułapki na przyjaciół Indian, Tawacin nr 76, zima 2006. [3] Mariusz Kairski, Łukasz Krokoszyński, Rozumieć, nie oceniać, Tawacin nr 78, lato 2007. [4] Aleksander Sołżenicyn, Archipelag Gułag, Nowe Wydawnictwo Polskie, Warszawa 1991, t. I, str. 165. [5]
Jean-Louis Rieupeyrout, Histoire des Apaches, Albin
Michel, Paryż 1987 [6] Luther Standing Bear, Kopiować i naśladować, Tawacin nr 81, wiosna 2008. [7] Tamże. [8]
Sherman Alexie, Ten Little Indians, Grove/Atlantic
2003. [9]
Pascal Blanchard, Nicolas Bancel, Sandrine Lemaire, La
fracture coloniale. La société française au prisme de
l’héritage colonial, Ed. La Découverte, Paryż
2005.
Nicolas
Bancel, Pascal Blanchard, Sandrine Lemaire, Ces zoos
humains de la République coloniale. Des exhibitions racistes
qui fascinaient les Européens, Le Monde Diplomatique,
Janvier 2001. [10]
Angie Debo, Geronimo,
the Man, his Time, his Place, University of Oklahoma Press, 1989. [11] Rosa Amélia Plumelle-Uribe, La férocité blanche, Génocides occultés de 1492 à nos jours, Albin Michel, Paryż 2001. [12] Tamże. [13] Luther Standing Bear, Kopiować i naśladować, Tawacin nr 81, wiosna 2008. [14]
Rony Brauman, Indigènes et indigents, De la
« mission civilisatrice » coloniale
à l’action humanitaire in La fracture
coloniale. La société française au prisme de l’héritage
colonial, Pascal Blanchard, Nicolas Bancel, Sandrine
Lemaire, Ed. La Découverte, Paryż 2005.
[15]
Rosa Amélia Plumelle-Uribe, La férocité blanche, Génocides
occultés de 1492 à nos jours, Albin Michel, Paryż
2001. _______________________ ©Zofia Kozimor
|
|
Powrót |